niedziela, 29 stycznia 2017

1. Nie mogę się doczekać, aż wrócę do domu.

Zabierz mnie do czasów, gdy znalazłem swoje serce
i złamano mi je. 
Zdobyłem przyjaciół i straciłem ich z biegiem lat.
(Ed Sheeran - Castle on the hill)


*


Zakopane 31.12.2001


Gdy ma się dwanaście lat, a kalendarz wskazuje na ostatni dzień w roku, Dawid zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, by zostać w domu z babcią i nie być ciąganym na sylwestrowe imprezy z rodzicami. Każdy dwunastolatek zdaje sobie sprawę z tego, że to już trochę nie wypada ubierać garnitur kupiony w dziecinnym sklepie, choć ledwo wciska się w rozmiar 172, złapać mamę za rączkę i z uśmiechem na twarzy iść na imprezę noworoczną do karczmy na Krupówkach. Koledzy zostają w domach, grają całą noc w GTA, a o północy próbują pół lampki szampana od babci. Pierwsza styczność z alkoholem. Nie do końca smakuje, ale to przecież kolejny krok ku dorosłości, do której wyrywa serce. Dawid już odliczał, jeszcze trochę i rodzice nie będą mieli kontroli nad jego życiem. Już za sześć lat nie będzie chodził, tam gdzie oni, w ubraniach wybranych przez rodzicielkę, choć skarży się, że niewygodne i że w ogóle kto to teraz tak chodzi ubranym...
Okazuje się jednak, że nie tylko on ma prawo do narzekania. Karczma w centrum Zakopanego, w której sylwestrową noc zapragnęli spędzić państwo Kubaccy z synem, jest pełna osób w jego wieku. W sali dla dzieci ustawiono cztery okrągłe stoły, a na nich mnóstwo pyszności, które przykuwają uwagę Dawida. Wzrokiem odszukał hałuski, bryjkę i oscypki. Ale też i mniej tradycyjne potrawy, jak krokiety czy sałatki. Do tego stos słodyczy, co sprawiło, że zaczął myśleć, że może nie będzie tak źle, jak przewidywał. Liczył, że chociaż niezliczone pokłady słodyczy uratują ten wieczór, skoro nic innego raczej tego nie zrobi.
- No już, synu, idź do dzieci się pobawić - tato poklepał go delikatnie po plecach i pchnął w stronę jednego ze stołów, przy którym siedziała czwórka osób mniej lub więcej w jego wieku. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wyglądało na to, że już się trochę się znają, bowiem rozmawiali w najlepsze. Edward Kubacki ujął swoją żonę za rękę i jeszcze raz rzucił wzrokiem na syna, który nie zrobił ani kroku, wierzył, że sobie poradzi, w końcu już swój wiek osiągnął, język w buzi także mu wyrósł jeszcze w brzuchu matki. Tylko przyszły skoczek narciarski trochę się krępował. Nigdy nie należał do osób towarzyskich, więc wolał stać w bezpiecznej odległości, by móc wpierw się przyjrzeć swoim rówieśnikom. W szkole miał tylko dwóch kolegów, którzy w dodatku skakali razem z nim w klubie i pewnie to był jedyny powód ich przyjaźni. Nie można go zatem nazwać weteranem w tych sprawach, wciąż się uczył i dzisiejszy wieczór mu o tym przypominał.
Dziewczynka siedząca najbliżej Dawida miała długie, ciemne włosy związane w dwa warkocze zakończone czerwonymi kokardkami, które były zapewne dodatkiem do sukienki w tym samym kolorze. Często przytakiwała i najmniej się odzywała, raczej uważnie słuchając co mają do powiedzenia jej towarzysze. Dalej w prawo siedziała druga dziewczyna o intensywnie rudych włosach i szerokim uśmiechu, która wymachiwała rękoma i opowiadała coś z zaangażowaniem. Miała podobną sukienkę do swojej koleżanki, tylko w niebieskim kolorze. Obok niej siedział, nade wysoki, jak na swój wiek, jasnowłosy chłopak, który w odróżnieniu od młodego skoczka, jak i towarzystwa, mówił tylko i wyłącznie gwarą góralską. Dawid starał się nigdy jej nie używać, bo i przez to miał problemy w szkole, ale i chłopaki na obozach traktowali go trochę jak dziwadło większe niż jest. Zdawało się, że ten młodzieniec nic sobie nie robił z tego i opowiadał o jakimś filmie, który widział w trakcie świąt, przerywając tym samym swojej koleżance.
- ...godom joł wom... - w końcu zwrócił uwagę na Dawida, który w dalszym ciągu stał jak ten słup soli i gapił się w ich stronę. - A co wy tak poziracie? Siodojcie! - zaprosił go gestem dłoni i wskazał na wolne krzesło stojące przy stole.
Kubacki uśmiechnął się delikatnie i zajął miejsce obok ostatniego ciemnowłosego chłopaka, który już wyciągał do niego rękę. Zawahał się chwile nim ją uścisnął.
- Janek jestem - odrzekł chłopak i wskazał na siedzącego obok górala. - To jest Filip, Ewka i Cynthia. Do szkoły razem chodzimy, a ty to kto i skąd, bo chyba nie z Zakopanego?
- Ja jestem Dawid, z Nowego Targu, ale mama z Zakopanego pochodzi, więc przyjechaliśmy do babci na święta... i tę, no, imprezę - przewrócił lekko oczami rozglądając się dookoła.
- To słuchej, bo my tu sukamy, nowego do nasej paczki. Bartek się zatyroł, chyba do Warszawy czy kasik. Chcecie się kumplować z nami?
Dawid nie spodziewał się, że zawieranie przyjaźni jest tak łatwe i przyjemne. W jego szkole tak to nie działało. Nie przychodziłeś do nowych osób, nie siadałeś na krześle i po chwili nie byliście już przyjaciółmi. Doszedł jednak do wniosku, że takie okazje, jak ta, mógł w swoim życiu na palcach jednej ręki policzyć i warto było skorzystać, gdy los się do niego uśmiecha.
- W sumie, czemu nie.


*


Wiem że dorosłem,
ale nie mogę doczekać się, aż wrócę do domu.


*

Niebiesko-zielona deska snowbordowa, uraczona dziecięcymi bazgrołami w białym kolorze, stała oparta o schodki wielkiego, drewnianego budynku, do którego co rusz wchodziły kolejne osoby. Pensjonat Zawistowski, który mieścił się nieopodal zakopiańskiej skoczni narciarskiej, na dwa dni przed wigilią wciąż pękał w szwach. Jakby ludzie postanowili, że tegoroczne święta nie będą spędzane w domowym zaciszu, wraz z wielkimi rodzinami, a wykupią ofertę last minute i powtórzą scenerie z filmu o podobnym tytule. Tylko zamiast egzotyki, wybiorą po prostu ojczyste góry. Tak wiec drzwi były cały czas otwierane przez biegające dzieci, roześmianych dorosłych, a także obsługę hotelu, która dosyć często tego dnia musiała zmagać się ze spadającym śniegiem zalegającym na podjeździe i chodniku.
Budynek miał trzy piętra, dwadzieścia pięć pokoi średniej wielkości, trzy apartamenty, restaurację, sale balową i konferencyjną. W piwnicy mieścił się basen oraz pomieszczenia sanitarne. Tuż przy salach znajdowała się kuchnia, w której rządził odpowiednio przeszkolony kucharz wraz ze sztabem swoich pomocników, przygotowując tradycyjne potrawy góralskie.
Przeszło pięćdziesięcioletni, drewniany budynek z zewnątrz wyglądał niczym typowa górska chata. Przed ośmioma laty, gdy interes zaczął przynosić coraz więcej zysków, właściciele: Państwo Zawistowscy, gruntownie odnowili spadek po dziadkach, dobudowali co nieco i wykupili ziemię, która należała do zmarłego kilka miesięcy wcześniej sąsiada, przemieniając ją w przepiękny ogród, gdzie goście mogli urządzić latem grilla, a w zimie zaznać odpoczynku od zatłoczonego stoku narciarskiego lub przeludnionych Krupówek.
W efekcie pensjonat cieszył się coraz większą renomą, a rezerwacje należało robić z ponad półrocznym wyprzedzeniem, by móc cieszyć się widokiem na Tatry i przyzwoitą odległością od skoczni narciarskiej. Zarządzany przez państwo Zawistowskich od dwóch pokoleń, był również ulubionym miejscem pracy osób, które trudziły się zawodem hotelarza w stolicy Tatr. Przemiła atmosfera i przyzwoite zarobki sprawiały, że jedenastoosobowy zespół nie zmieniał się od kilku dobrych lat.
W zbudowanym, parterowym domu, na tyłach ogrodu mieszkali właściciele wraz ze swoim dwudziestosiedmioletnim synem i pięcioletnim wnukiem. Ich jedyne dziecko, pomimo iż pomagało jak tylko mogło, nigdy nie przejawiało chęci by zająć się pensjonatem na poważnie. Tomasz i Ewa, rodzice, przez większość czasu martwili się tym faktem i mieli nadzieję, że gdy osiągnie wiek lat czterdziestu zmieni zdanie dla dobra swego i syna. Nie wyobrażali sobie bowiem by oddać ich życiowy dorobek w obce ręce, które mogłyby zrujnować to, co zbudowali dziadkowie pana Tomasza.
Tylko że Filip plan miał zgoła inny. Od zawsze zakochany po uszy w górach i nartach, częściej bywał na stoku niż w pensjonacie. Na co dzień starał się nie mieszać w interesy rodziców, z którymi sobie sami świetnie radzili. Oczywiście pomagał, jak tylko takowa pomoc była potrzebna. Tu przykręci śrubkę, tam powiesi obraz, gdzieś naoliwi skrzypiące drzwi, a i odśnieży podjazd gdy trzeba. Jednak jego marzeniem z dzieciństwa było zostać instruktorem jazdy na nartach i snowboardzie, a że nauczony był w marzeniach pokładać całą swoją nadzieję: nic nie stało na przeszkodzie by taki plan na życie przyjąć. I gdzieś pomiędzy piętnastymi urodzinami a staniem się oficjalnie osobą dorosłą, przeszedł odpowiednie kursy, zdobył potrzebne kwalifikacje i został certyfikowanym instruktorem. Z czasem udzielał już nie tylko prywatnych lekcji początkującym, ale szkolił grupy przedszkolaków, czy młodzieży. A w nadchodzącym, dwutysięcznym siedemnastym roku, po raz pierwszy będzie organizował obóz narciarski, wraz z trzema innymi instruktorami, dla grupy młodzieży. Łącznie turnus opłaciło dwadzieścia pięć osób, które ulokują w pensjonacie jego rodziców. Filip nie tylko marzenia miał. Filip nauczył się, że trzeba sięgać po to, co nie pozwala spać. Tym bardziej, że od prawie sześciu lat miał dla kogo. Jeżeli zapytałbyś młodego górala, którego przywiązanie do Tatr i tradycji było tak wielkie, że mając szanse na naprawdę dobre studia, zrezygnował, bo wyjeżdżać nigdy z Zakopanego nie chciał, co jest najważniejsze w jego życiu odpowiedziałby jednym, prostym imieniem: Mateusz.
Pięcioletni brzdąc przebiega mu miedzy nogami, w momencie gdy tylko przekracza próg pensjonatu, ówcześnie odkładając swoja deskę snowbordowa na zewnątrz. To jego sprawką są te białe bazgroły na kolorowym tle.  
-          Tato, tato! Babcia pozwoliła mi dzisiaj posiedzieć z Gosią… – wskazuje na młodą recepcjonistkę, która odbywała u nich praktyki. – Poczekam na ciocie Cynthię!
-          Obiad zjedzony? – nachylił się do syna patrząc mu podejrzliwie w oczy, by po chwili zaśmiać się gdy jego pięcioletnia kopia zaczęła wpatrywać się w niego w ten sam, natarczywy sposób.   
-          Przegrałeś! – pokazał mu język, pobiegł za długą, mahoniową ladę i usiadł obok  dziewczyny. – Gosia, Gosia, a będę mógł wydawać klucze, jak przyjadą nowi goście? – zapytał dziewczyny biorąc do ręki pęk kluczy i obracając kółeczko na małym paluszku. Ta nie do końca wiedziała czy może mu na to pozwolić, wiec Filip przytaknął w jej imieniu.
-          Gosia, jak tylko Młody zacznie ci dokuczać, albo stanie się nieznośny od razu odeślij go do mojej mamy. Albo do mnie, będę w sali konferencyjnej.    
-          Będę grzeczny… - przewrócił oczami.
-          No, nie wątpię… - Filip nachylił się przez ladę i poczochrał mu włosy. – Gdyby zjawił się ktoś z moich przyjaciół, proszę zadzwoń – uśmiechnął się do recepcjonistki i odszedł w kierunku sali konferencyjnej.
Niewątpliwie Mateusz był dla niego wszystkim i było tak od momentu, kiedy przed sześcioma laty, jego ówczesna dziewczyna, Sylwia, powiedziała mu, że spodziewa się dziecka. Byli ze sobą trzeci miesiąc i mieli po dwadzieścia jeden lat. Niezbyt długi staż związku, jak i nie najlepszy wiek na zostanie rodzicem, szczególnie kiedy właśnie zaczynasz być naprawdę dobrym instruktorem. Filip jednak stanął na wysokości zadania. Nie zastanawiał się, czy w ogóle z Sylwią być powinien, bo dla niego liczyło się tylko dziecko, które powinno mieć prawdziwy dom. Po dwóch miesiącach na palcu blondynki już widniał pierścionek zaręczynowy, a w dwa kolejne, zostali obsypani ryżem przed Urzędem Stanu Cywilnego w Zakopanem. Sylwia zmieniła nazwisko na Zawistowska, wprowadziła się do jednego z apartamentów w pensjonacie, który chwilowo miał zastępować niewybudowany jeszcze dom. Była najszczęśliwszą kobietą na świecie, by w trzecim miesiącu po narodzinach ich syna spakować walizki  i oznajmić Filipowi, że żąda rozwodu. Dlaczego? Tego nie wiedział nikt, jedynie sama zainteresowana, która jako adres korespondencji podała jedną z ulic w Londynie. Jak okazało się po kilku miesiącach, Sylwia wybrała wystawne życie w centrum światowej metropolii, a niżeli tradycyjną góralską rodzinę, którą chciał stworzyć Zawistowski. 
Filip na szczęście zawsze przyjmował co życie mu dawało. Nie kwestionował jego decyzji i wierzył, że wszystko dzieje się po coś, nawet zdrada żony, jej natychmiastowy wyjazd z kraju, szybki rozwód i dobrowolne zrzekniecie się praw rodzicielskich. Trudno, bywa. Miał dla kogo żyć, miał swoją pasję i nie zamierzał się poddawać. Dobrze wiedział, że w życiu ma się trzy miłości: pierwszą, która jest szalona i pełna namiętności, drugą, która uczy, czego od miłości nie chcemy. I, w końcu, tę ostatnią, która jest już na wieki. I w ten plan wierzył. 


*


Jestem w drodze, jadąc dziewięćdziesiąt na godzinę
Wzdłuż tych polnych dróg, śpiewając do "Tiny Dancer"


*


Gdyby przed piętnastoma laty ktoś powiedział mu, że znajomość zawiązana w sylwestrowy wieczór, na przyjęciu, które w jego mniemaniu miało być wielką klapą, stanie się przyjaźnią na całe życie – nie uwierzyłby. Nie miał w zwyczaju śmiać się z ludzi, ale może gdyby ojciec przewidział taki rozwój sytuacji i dodałby do "synu idź się pobaw" słowa "bo może poznasz najlepszych przyjaciół", na pewno by się uśmiechnął. Bo jak to to? On, najbardziej nieśmiałe dziecko świata pozna czwórkę dzieciaków mniej więcej w jego wieku i nawiąże z nimi nierozerwalną nić na całe życie? Bzdura! A jednak. Piętnaście lat później rodzice śmieją się na każdą wzmiankę o Ewie, Cynthii, Janku czy Filipie. W przerwie między obozami a treningiem stara się spędzić jak najwięcej czasu w Zakopanem. A większych bratnich dusz niż oni, nigdy nie poznał. I choć w żadne nadnaturalne siły nie wierzył, to chyba los chciał by mama ciągnęła go za rękę na tę imprezę. Bogu niech będą dzięki.
Gdy Filip zadzwonił z pomysłem zorganizowania wspólnych świat, nie wahał się ani chwili. Pierwszy krzyczał, że to dobry pomysł, że w końcu powinni się spotkać razem w trochę weselszych okolicznościach niż pogrzeb babci Cynthii przed siedmioma miesiącami. A przede wszystkim potrzebował ich wsparcia, bo ostatnimi czasy jego występy w konkursach bardziej dołowały niż wznosiły do góry.
Plan od dziecka był prosty: być jak Adam Małysz. Skakać wysoko i daleko. Rodzice z początku traktowali to jako fanaberie dzieciaka, który zachłysnął się Małyszomanią. Nie do końca popierali ten pomysł, ale robili co mogli, by Dawidowi pomóc, wierząc, że pewnego dnia po prostu odpuści. Mijały dni, miesiące, lata a Dawid wciąż skakał. Raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy nie narzekał, nie odpuszczał. Nazywany Złotym Dzieckiem i przyszłością polskich skoków narciarskich, każdego dnia trenował jeszcze ciężej i jeszcze mocniej. Każdy jego dzień wyglądał tak samo: szkoła, trening, dom, szkoła, trening, dom, konkurs, szkoła, trening, dom. Gdy wszyscy przeżywali pierwsze miłości, chodzili na imprezy, czy popijali pierwszy alkohol, popalając do tego papierosy - on trzymał się na uboczu, wolny czas spędzając albo z przyjaciółmi, albo przygotowując się do kolejnego konkursu. Rodzice z czasem zaakceptowali jego życiowe wybory i zrozumieli, że to już nie są tylko wymysły dziecka, a decyzje dorosłego chłopaka, który pokochał skoki narciarskie całym swoim sercem.
Tylko od pewnego czasu po prostu mu nie szło.
Po drodze do pensjonatu państwa Zawistowskich, w którym zatrzymywał się wielokrotnie w przeszłości, musiał przejechać obok Wielkiej Krokwi. Widział ją z daleka. Zalegający śnieg odbijał promienie słoneczne rażąc go prosto w oczy, pierwsze przygotowania do zbliżającego się konkursu Mistrzostw Polski dopiero się zaczynały. Kilka osób krzątało się od prawej do lewej to odgarniając śnieg, to ustawiając kolejne barierki. Zaparkował samochód na parkingu i wysiadł z niego przechodząc przed przednią maskę, oparł się o nią i przyjrzał po raz setny trybunom, na których za cztery dni zasiądą kibice z całej Polski. Czuł, że ten sezon nie będzie należał do jego najlepszych. Nie czuł się na siłach za każdym razem gdy wjeżdżał wyciągiem na górę i przygotowywał się do skoku. Miał obawy, gdy zapinał kombinezon, wkładał na głowę kask i gdy siadał na belce startowej. Nie wierzył w siebie, jakby cała wiara, którą zbudował runęła przed trzema laty w rosyjskim Niżny Tagił. I co z tego, że wyszedł z tego bez szwanku? Co z tego, że upadają najlepsi i że większość z nich się podnosi? Tylko on, marzący o podium, musiał patrzeć jak podium zbiera Stoch, Żyła czy Kot. Jak zostaje daleko w tyle i nagle ze złotego dziecka, jest tylko Kubackim, w trakcie skoków którego nikt nie krzyczy "leć, Dawidku, leć", a wręcz przeciwnie, wszyscy się cieszą, że przynajmniej wylądował. Jest tym Kubackim, który stoi na samym końcu i choć cieszy się z sukcesów kolegów, to w duchu przeklina swoje porażki. 
Nim po raz kolejny dopuścił do siebie strach przed tym, że na Turnieju Czterech Skoczni powącha numer trzydziesty, oprzytomniał i zebrał się do auta. Obiecał przecież Mateuszowi, że zabierze go na babcine pączki, tak, by Filip nie widział jak się obżera. Odpalił silnik swojego terenowego Mercedesa i wycofał z parkingu na drogę. Przepuścił uprzejmie przechodzącą przez drogę starszą panią i ruszył powoli w stronę pensjonatu mijając po drodze domy swoich przyjaciół.
Dawid był najgorszym ojcem chrzestnym jakiego mogą wyobrazić sobie rodzice i usłyszał to w swoim życiu już kilkukrotnie, ale nic sobie z tego nie robił. Stawiał szczęście swojego chrześniaka ponad wszystkim, więc od momentu narodzin Mateusza rozpieszczał go, jak tylko mógł. Kubacki czuł się za niego odpowiedzialny jak prawdziwy ojciec, bo trochę czuł się współwinny osierocenia Mateusza. Gdyby nie fakt, że Sylwia była jego kuzynką, która przyjeżdżała z Wieliczki na kilka tygodni do ich babci, i gdyby nie to, że musiał ją zawsze za sobą targać w te i we wte po całym Zakopanym, nigdy nie poznałaby Filipa, nie urodziłaby mu syna, a później nie odjechała w stronę zachodzącego słońca. Szlajała się zawsze uparcie za nimi i gdy tylko Cynthia i Filip ogłosili oficjalnie, że po trzech latach zdecydowali, że ich związek nie ma już sensu, pozostaną tylko i wyłącznie przyjaciółmi, Sylwia przystąpiła do działania.  Zeszła jej cała zima, ale wiosną już mogła paradować za rękę z jego najlepszym przyjacielem po Krupówkach. Akceptowali to wszyscy, miłość przecież nie wybiera. Tylko dlaczego zostawiasz swoje własne, nowo narodzone dziecko i wyjeżdżasz w siną dal? Tego nie mógł pojąć ani Dawid, ani cała jego rodzina. 
Dawid zdecydował, że odkupi trochę winy swojej kuzynki i Młodemu w życiu nie zabraknie niczego. Za każdym razem przywoził mu zabawki, dzwonił przynajmniej raz w tygodniu by sprawdzić co u niego i zabierał go na babcine pączki, które były ich wspólną przesłodką tajemnicą.
Zaparkował pod pensjonatem, ledwo wysiadł z auta, a już poczuł, że trafiała go idealnie wycelowana śnieżna kula, która wpadła mu pod kurtkę, a lodowaty śnieg spłynął po karku.
- Mateuuuuusz - jęknął. Udając, że nie widzi brzdąca czyhającego na niego zza jednym z samochodów stojących na podjeździe, przeszedł do przodu rozglądając się na boki. Ukradkiem zgarnął trochę śniegu i gdy tylko nadarzyła się stosowna okazja, a chłopiec był rozkojarzony przyjazdem kolejnego samochodu na niemieckich tablicach rejestracyjnych, wziął go gwałtownie na ręce i rzucił się razem z nim w zaspę. Dziecięcy śmiech rozległ się donośnie, gdy zaczął go łaskotać. Mateusz próbował się wyrwać, jednak Kubacki nie dawał tak łatwo pięciolatkowi za wygraną.
- Wuuuujeeeek, przestań - śmiał się do rozpuku. 
- Wujek, właśnie, przestań, bo teraz cioci kolej - gdy Dawid usłyszał tak dobrze znany mu głos, od razu skończył z łaskotaniem chrześniaka i odwrócił się w stronę, skąd dobiegł.
Niebieskooka brunetka wpatrywała się w niego z szerokim uśmiechem na twarzy. Momentalnie poderwał się z kolan, puścił zdezorientowanego chwilowo malucha i podbiegł do dziewczyny otulając ją szczelnie ramieniem. Już chciał ją przywitać, gdy Mateusz wykorzystał chwilową nieuwagę i rzucił się na nich, przewracając całą trójkę prosto w zaspę. 
- Cześć, ciociu, Cynthio - przywitał się triumfalnie, gdy przestali się śmiać. - Czekałem na ciebie od rana.


*


I tęsknię za tym jak czułem się dzięki tobie, to było takie prawdziwe.
Oglądaliśmy zachody słońca nad zamkiem na wzgórzu.


*
Osiemset osiemdziesiąt osiem kilometrów to dystans dzielący Garmisch Partenkirchen i Zakopane. Dziewięć godzin, dwa postoje na zatankowanie auta i kupno kawy, oraz jeden tylko na rozprostowanie kości. Spotify z ustawioną playlistą This is Ed,  płyta Jamesa Arthura oraz Acustic Pop. I prosta droga rozpościerająca się przez Niemcy, Austrię i Słowację, by finalnie zobaczyć z daleka Tatry po stronie Polskiej. 
Widoki zapierały już dech kilkanaście kilometrów przed Zakopanem. Przywykła, że za każdym razem gdy wygląda przez okno widzi góry, od pięciu Alpy, wcześniej przez dwadzieścia jeden lat swojego życia widywała Tatry. Jednak widok Zakopanego, który był już teraz rzadkością, cieszył jej serce zawsze w ten sam sposób. Cynthia Olczak przez pięć ostatnich lat widywała zaśnieżone drogi Zakopanego zdecydowanie niezbyt często. Pojawiała się w rodzinnym mieście od wielkiego dzwonu pomimo tęsknoty za znanymi uliczkami, szlakami górskimi, czy babcinym podwórkiem. Gdy przed pięcioma laty podjęła decyzję, że wraz z rodzicami i młodszym rodzeństwem przeprowadzi się do bawarskiego miasta, przysięgała, że będzie przyjeżdżać w odwiedziny tak często, jak to tylko możliwe. Niestety obietnice były płonne i wiedziała, że kilka osób ma jej to za złe. Dwie z nich uświadomiły ją w tym dobitnie.
Pierwsza: babcia, która nigdy nie rozumiała sensu wyjazdu rodziny Olczaków do sąsiedniego kraju. Nie rozumiała, że rodzice wpadli w poważne kłopoty finansowe, a ze sklepu z pamiątkami na Krupówkach nie można wykarmić pięcioosobowej rodziny. Tym bardziej jeszcze odłożyć na spłatę długów, w które się wpakowali po wypadku pana Marka, ojca Cynthii. Babcia obraziła się na kilka miesięcy i dopiero przyjazd najstarszej wnuczki i jej matki na dwa tygodnie załagodziły sytuację. Jednak do samej śmierci miała za złe swojej córce, że zabrała wnuki daleko od niej, nie mogła się nimi nacieszyć i pomóc w wychowaniu. Nie pomogła nawet obecność Cynthii przez cały miesiąc, gdy babcia powoli żegnała się z tym światem. Dopiero w dniu w którym odeszła, na dwie godziny przed śmiercią, przyznała się, że tęskniła za nimi każdego dnia i jest szczęśliwa, że może umierać wiedząc, że ich życie jest lepsze z dala od Zakopanego.
Druga: Dawid, który jako jedyny z całej pięcioosobowej ekipy, odciął się znacznie od niej. Gdy mieszkała w Polsce, mieli naprawdę dobry kontakt. To ona robiła transparenty na konkursy, to ona jeździła za nim od Tatr po Alpy i z powrotem, by móc kibicować i zagrzewać do walki o pokonywanie własnych lęków. To z nią był na swojej studniówce, zwierzał się z tego, że czasami w siebie nie wierzy. Przychodził do sklepu z pamiątkami, gdzie pomagała rodzicom i przynosił jej herbatę. To on również pocieszał po rozstaniu z Filipem. Gdy usłyszał o podjętej decyzji, nie przyszedł się nawet pożegnać, nie zadzwonił przez pierwsze trzy miesiące. Dopiero gdy Cynthia pojawiła się na konkursie skoków w Garmisch z wielkim transparentem, zgodził się z nią porozmawiać. Olczak rozumiała, że go zawiodła, jednak nie mogła pozwolić sobie na pozostanie w Zakopanym, musiała jechać z rodziną i zacząć życie w obcym kraju, nie znając języka, mentalności Niemców. A Kubacki musiał to zaakceptować.
Może była i trzecia osoba, która zawiodła swoim wyjazdem. Filip. Byli swoja pierwszą miłością i przez cale liceum nie odstępowali siebie na krok. Kibicowała mu, gdy zdawał pierwsze egzaminy na instruktora jazdy, była szczęśliwa, gdy miał pierwszych uczniów. Towarzyszyła mu w kolejnych zjazdach na nartach z najwyższych szczytów w Tatrach, Bieszczadach, ale i Alpach. On zaś był królikiem doświadczalnym, który jako pierwszy próbował jej wszystkich wypieków, bo to właśnie wszelakie torty, ciasta, ciasteczka i muffinki były Cynthii pasją, której oddawała się bez pamięci. Przeżyli wspólnie ponad trzy lata przez które Cynthia stała się częścią rodziny Zawistowskich, a później zrozumieli, ze niektóre pierwsze miłości muszą się skończyć, choćby nie wiadomo jak wielkie były. I oni nie przetrwali próby czasu. Od przyjaźni wszystko się zaczęło, na przyjaźni postanowili też swój związek zakończyć. Dzięki zdrowemu podejściu do sprawy nie mieli z tym większych problemów i nikt na tym nie ucierpiał. Później Filip związał się z Sylwią, a Cynthia zaczęła spędzać najwięcej czasu z Kubackim. Gdy okazało się, że kuzynka skoczka jest w ciąży Filip stwierdził, że nie wyobraża sobie innych rodziców chrzestnych dla swojego syna niż Cynthia i Dawid. Mając dwójkę, szesnaście lat młodszych, braci bliźniaków, z którymi uwielbiała spędzać czas, zgodziła się bez wahania deklarując, że będzie najlepszą matką chrzestną świata. I to była jedna jedyna deklaracja, z której się wywiązywała sumiennie. Filip nigdy jej oficjalnie nie zarzucił, że ich olała i zostawiła. Filip zrozumiał, że Cyntia może zostać w Zakopanym i przekreślić swój start w dorosłość zatrudniając się w supermarkecie na wykładaniu towarów, albo pojechać z rodzicami do Niemiec i pomóc im w wychowaniu bliźniaków, a także zarobieniu na otwarcie własnej ciastkarni. Ich relacja na nowo zacieśniła więzy właśnie w momencie, gdy Filipowi posypało się życie, a ona spakowała torby, przyjechała ucałować kilkumiesięcznego Mateuszka i przytulic się mocno do Filipa, obiecując, że zawsze dla niego będzie.
Mateusz był oczkiem w głowie każdego, kto znal Filipa i jego rodziców. Ale rodzice chrzestni wprost oszaleli na jego punkcie. Jakby prześcigali się w ilości czasu z nim spędzonego, prezentach i okazywanej miłości. Dawid próbował wynagrodzić mu brak matki, która notabene była niestety jego rodziną. Sindi starała się zaś odpokutować swój wyjazd. Ojciec malucha nie raz zarzucił im brak granic w kupowaniu kolejnych prezentów, jednak Sindi nie robiła sobie nic z jego psioczenia. W końcu ma jednego chrześniaka i nie ma zamiaru się ograniczać, gdy widzi przecudowne zabawki bądź kolejną parę adidasów. Gdy Mateusz skończył półtora roku, Cynthia umówiła się z Filipem, że co trzeci wieczór będą rozmawiali na Skypie. Ich tradycja przerodziła się w codzienne czytanie Mateuszowi do snu, a gdy ten już zasnął, wymienianie plotek miedzy dorosłymi.
Filip dosyć często urywał się z Zakopanego, wsadzał syna do auta i jechał na kilka dni w odwiedziny do Garmisch Partenkirchen. On musiał odpocząć, a  Cynthia z radością poświęcała czas chłopczykowi. Układ idealny, by nikt o sobie nie zapomniał.
To również Filip czekał przed szpitalną salą, w której umierała jej babcia. To on pomógł jej załatwiać wszystkie formalności związane z pogrzebem, to on zatroszczył się o dom stojący nieopodal pensjonatu, który teraz stał niezamieszkany przez nikogo.
Czasami zastanawiała się czy gdyby nie jej przyjaźń z Zawistowskim, czy wciąż przyjaźniłaby się z cala reszta. On był swego rodzaju ogniwem łączącym całą piątkę w całość. Dzwonił i ponaglał ich do zatrzymania się, zastanowienia nad życiem, do kontaktu z innymi. Organizował spotkania tak, jak na przykład teraz, na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, który pierwotnie miała spędzić z rodzicami i rodzeństwem w GP.
I gdyby to właśnie Filip wpadł na nią i wziął ją w ramiona, naprawdę nie byłaby zdziwiona. Ale to był Dawid Kubacki. Ten sam, który był na nią śmiertelnie obrażony przez ostatnie pięć lat. Ten sam, który odzywał się do niej tylko z okazji urodzin, bądź świąt. Przecież już nawet z Jankiem miała więcej do czynienia niż z nim. 
Gdy Mateusz usiadł triumfalnie na jej brzuchu, nogami zakrywając twarz Dawida uśmiechnął się szeroko i wskazał pogardliwie na swojego chrzestnego palcem. 
- Nie będziesz mi cioci Cynthii tulił. - pokręcił głową z niezadowoleniem. - Tylko ja mogę to robić! - na jego ustach ukazał się szeroki uśmiech, już chciał przytulić się do dziewczyny, kiedy Dawid zepchnął ze swojej twarzy nogi chrześniaka, a ten spadł z brunetki w wielką zaspę. - Wuuuujeeeeeek!


*


Mając piętnaście lat paliłem ręcznie skręcane papierosy,
uciekałem przed prawem przez podwórka i upijałem się z przyjaciółmi. 


*


Stukot niebotycznie wysokich obcasów o płytę chodnikową niósł się po całej ulicy Kuźniczej w Poznaniu. Właścicielka pięknych, skórzanych botków w kolorze czarnym wyciągnęła z, pasującej do obuwia, torebki klucz do samochodu, nacisnęła jeden z guzików, a w czerwonych drzwiach automatycznie ustąpiła blokada. Spojrzała na wejście do rocznego apartamentowca, z którego  wybiegł pies rasy chow chow i wskoczył na tylne siedzenie samochodu przez drzwi, które uprzednio otworzyła. Ona zaś wsiadła na miejsce kierowcy i odrzuciła torebkę na fotel pasażera. Długie, czarne włosy, które niegdyś były rude, związała w niedbałego kucyka, ściągając gumkę z nadgarstka i z uśmiechem popatrzyła na Piesła, który rozsiadł się na wyścielonym przez nią kocu. Nie wierzyła, że roczny chow chow może przynieść tyle radości, zająć wolny czas i z uśmiechem merdać ogonem, gdy wracała zmęczona do domu. Jej narzeczony, Janek, namawiał ją na kupno Piesła przez kilka miesięcy, aż w końcu zgodziła się gdy ten znalazł opiekunkę, która była skora poświęcić cały dzień zwierzęciu. Nie mieli przecież czasu na takie przyjemności, na wychodzenie na spacer rano, wieczór, we dnie, w nocy. Jan był jednak nieugięty i ulice dalej znalazł emerytowaną miłośniczkę psów, która chętnie spędzała z nim całe dnie. Taki układ odpowiadał każdemu.
W bagażniku samochodu leżały dwie zapakowane po brzegi torby podróżne. Jedna z nich należała do niej, a druga do jej narzeczonego, po którego jutro miała pojechać na lotnisko w Krakowie, ostatnie trzy dni spędził w Moskwie, gdzie odbywała się jedna z sesji fotograficznych, których był organizatorem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jechali w rodzinne strony razem dla przyjemności, więc czuła się trochę nie swojo, że wzięła osiem dni urlopu i zostawiła cały majdan na głowie swoich kolegów po fachu. Ewa Przesmycka bowiem nie miała wolnego od dwóch lat, kiedy została awansowana na kierownika oddziału Banku Polskiego w Poznaniu. Nikt przed nią w tak młodym wieku nie dostąpił tego wątpliwego zaszczytu, który miał swoje plusy jedynie w comiesięcznych wpływach na konto, więc było to nie małe osiągnięcie w jej krótkim, dwudziestodziewięcioletnim życiu. I przede wszystkim nagroda za decyzję o pozostawieniu rodzinnego domu daleko za sobą i przeprowadzenie się do stolicy Wielkopolski. Do Zakopanego miała teraz pięćset siedemdziesiąt pięć kilometrów i mogła się wręcz założyć, że pokona tę odległość w czasie jeszcze dłuższym niż Cynthia potrzebowała na dojazd z Garmisch Partenkirchen. W dodatku będą zatrzymywać się przynajmniej sześć razy, średnio co osiemdziesiąt kilometrów, bo: trzeba zatankować, rozprostować kości, zapalić papierosa, a i pozwolić psu się wybiegać. Pieseł nie znosił podróży, doświadczyli tego przed rokiem, gdy w święta Bożego Narodzenia zwrócił całe śniadanie na tapicerkę jankowego Mercedesa, a trasa pokonywana w mniej niż dziewięć godzin, tym razem zajęła dwanaście. 
Czy Ewa się cieszyła na spotkanie i spędzenie tak długiego czasu w gronie przyjaciół z dzieciństwa? Miała mieszane uczucia. Kontakt na bieżąco utrzymywała jedynie z Cynthia i Dawidem, którzy przynajmniej raz w tygodniu wysłali jej krótką wiadomość na WhatsApp, z Fifim rozmawiała ostatni raz na pogrzebie babci ich wspólnej przyjaciółki, a z Jankiem od kilku miesięcy raczej im się nie układało. Pracowała zbyt dużo i nie potrafiła już znaleźć tyle czasu, co kiedyś, gdy widywali się na licealnych imprezach. Czasami zapominała zadzwonić, bo miała do przygotowania duży projekt w pracy, albo akurat robili zamknięcie miesiąca. Skupiła się na własnej karierze i tylko to liczyło się najbardziej w jej aktualnym życiu. Nawet Janek, narzeczony, jakby stracił na ważności, a jego miejsce w priorytetach życiowych Ewy zajęła praca. Chyba ją rozumiał i nie przeszkadzało mu to jakoś strasznie. Nie narzekał, nie krzywił się, gdy wracała do domu cztery godziny po zamknięciu banku, nie zadawał zbędnych pytań, gdzie była, z kim i co robiła. Ufał jej bezgranicznie i wiedział, że tego zawsze chciała i spełniała się w tym, co robiła. Sześć lat studiów, praktyki w banku już na pierwszym roku. Po miesiącu katorżniczej wręcz pracy przy przekładaniu papierów z jednego biurka, na drugie, zaproponowali jej półroczny staż za psie pieniądze. Ale wzięła bo wiedziała, że trzeba gdzieś zacząć. Pół roku zleciało jak z bicza strzelił i już podpisywała umowę na czas próbny, trzy miesiące, jakby się jeszcze nie sprawdziła. Ale nie odezwała się nic, nie protestowała, początki zawsze są trudne. Ponoć przez ciernie do gwiazd, bo okazała się w kontaktach z klientami biznesowymi prawdziwym czempionem. W ilości podpisanych wniosków kredytowych wyprzedzała starszych kolegów, jednak nie zwracała na nikogo uwagi. To było jej życie, jej sukcesy i nie mogla sobie pozwolić na pozostanie zwykłym szaraczkiem zasilającym szeregi przeciętności.
Na piątym roku, zaczęło się psuć z Jankiem. Byli rok po przepięknych zaręczynach, które odbyły się na Bali, gdy Janek zaczynał rozmowy o ustaleniu daty ślubu, ona mówiła, że jeszcze nie teraz. Wykręcała się pracą i brakiem czasu, wiedziała, że będą razem do końca swoich dni, przecież kochali się ponad życie, a ich związek trwał od siedmiu lat. Więc po co się spieszyć? Przyjdzie czas na wszystko, nawet na ślub. Na potwierdzenie swoich słów miała kilka argumentów, jednak tym najpoważniejszym były ciągłe rozjazdy. Ona na szkoleniach, Janek – wzięty fotograf – podróżował po całej Polsce, jak i świecie. Widywali się bardzo rzadko, wiec kiedy mieli zaplanować cala uroczystość, zaprosić gości? Przecież nikt za nich tego nie zrobi.
Była świadoma, że postawiła wszystko na jedną kartę. Że systematycznie lekceważyła najbliższe jej osoby. Narzeczonego, rodzinę, przyjaciół. Tylko ona od dziecka miała jasno ustalony cel i nie wyobrażała sobie przegrać ze swoimi słabościami, z samą sobą.
Pieseł przeskoczył z tylnego siedzenia na przednie i usiadł patrząc na nią swoimi czarnymi oczami.
- Jedziemy bez twojego pana, Pieseł. Zapinamy pas i w drogę – przypięła specjalną wersję samochodowej smyczy dla psa do odpowiedniego miejsca, ten zeskoczył na podłogę, ułożył się wygodnie, a ona ruszyła.
Dziewięć godzin i czternaście minut później parkowała przed pensjonatem rodziców Filipa, gdzie stało już zaparkowane auto Dawida, jak i całkiem nowa Audi na niemieckich rejestracjach wskazująca na gości z Garmisch Partenkirchen. Umieściła się na wolnym miejscu i odpięła smycz zwierzaka. Ledwo otworzyła drzwi samochodu i postawiła swoje nogi na oblodzonym chodniku, a już oberwała śnieżną kulką prosto w czoło.
- Witamy Szpilki na Gjewoncieee – roześmiany głos Cynthii dochodził z jednego z otwartych okien na poddaszu. Westchnęła przeciągle, próbując strzepać resztki śniegu z czoła i włosów.
- Doigrałaś się! – zagrzmiała kręcąc głową z niedowierzaniem, kiedy kolejna śnieżna kula dotknęła jej ramienia.
- Chodź tu i pokaz na co cie stać, a nie rzucasz groźby bez pokrycia, Pani Kierownik – z kolejnego okna wyłoniła się głowa Kubackiego, którego miała ochotę w tej chwili udusić.
- Czy ty, skoczny chłopcze, myślisz, że dorzucę śnieżkę na drugie piętro bez wybicia okna w sali balowej? Utopie cię w śniegu, jak tylko opuścisz ten bunkier!
Mateusz wybiegł przez drzwi wejściowe ukazując w jej stronę rząd białych mleczaków i przybił w biegu piątkę. Minął ją, wylądował na kolanach, tuląc się do chow chowa, który wesoło zamerdał ogonem liżąc go po policzku.
- Bleeeeh, Mati! Nie dawaj się tak! – Zawyła Cynthia nie kryjąc przerażenia tym, co widzi, zebrała trochę śniegu z dachu i uformowała kolejną kulkę trafiając nią obok chrześniaka.
Filip stał oparty o framugę drzwi i zanosił się śmiechem. Rozłożył szeroko ręce, by po chwili zamknąć ją w szczelnym uścisku, gdy tylko wspięła się po drewnianych schodkach. Zapach jego perfumy dostał się do jej nozdrzy, musiał je zmienić od ich ostatniego spotkania. Strzelała na ślepo w Dior Sauvage. Znała się na dobrych perfumach, razem z Jankiem przywiązywali wielką uwagę do wyglądu zewnętrznego. Ich mieszkanie było zawalone markowymi ciuchami i kosmetykami, na które mogli sobie pozwolić dzięki naprawdę dobrze opłacanym zawodom, których się imali. 
Po chwili do uścisku dołączyli się Kubacki i Olczak, którzy byli już w piżamach nie zważając na prawie piętnastu stopniowy mróz. W końcu zahartowani w boju z nich górale.
- Witaj w domu, Ewa – uśmiechnęła się Cynthia, gdy popatrzyli na siebie. – Dobrze, że jesteś.
- Nie mogłam się doczekać, aż wrócę do domu...



Jestem w drodze, ciągle pamiętam
Te polne drogi, czasy kiedy nie znaliśmy odpowiedzi

* * * 




Tadam! Jesteśmy! Z prawie całą zgrają, bo jeszcze Janek musi wylądować w Balicach i szarańcza z Mateuszkiem na czele musi go zgarnąć z hali przylotów. 
Podobało się? Bo mi pisało się bardzo dobrze. Nie macie pojęcia, jak pokochałam cała tę bandę, a uwierzcie mi, nie będą to łatwe osobistości. Ed Sheeran zrobił taką robotę, że na okrągło słucham Castle on the hill i wymyślam im kolejne przygody. I przy okazji odliczam dni do 22 marca, kiedy to zobaczę go na żywo w Mannheim <3
Długość jak na mnie jest mega powalająca, dlatego też na początku powiadomiłam, że nie będę się pojawiać już tak często, jak na moich poprzednich blogach. Przepraszam za brak akapitów, niestety piszę bezpośrednio na bloggerze, gdyż jestem informatycznym zjebem i nie potrafię na Windows 10 ogarnąć najzwyklejszego Worda...
Nie powiadamiam, proszę o zaglądanie bądź dodanie mego bloga do obserwowanych. Osoby, które czytam również w obserwowanych mam i tak też wiem o nowościach u Was, więc jeżeli nie chcecie, możecie nie powiadamiać. Zaznaczam, że sprawdzam codziennie!
Póki co, bywajcie Panoczki zdrów! <3


13 komentarzy:

  1. Niesamowicie podoba mi się ta banda <3 A jeszcze barskiej jara mnie to, że wszystko kręci się wokół Zakopanego, wokół gór. Jestem w siódmym niebie. Czytali mi się to tak szybko i przyjemnie, że byłam zaszokowana kiedy dotarłam do końca bo chciałam jeszcze więcej. Przedstawilas już trochę przeszłości, pojawiły się prawie wszystkie postaci także mi nie pozostaje nic innego jak rozsiąść się wygodnie i czekać niecierpliwie na ciąg dalszy :)
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię ten czas w roku, kiedy możesz spotkać się ze znajomymi z całej Polski, z całej Europy, w tym jednym konkretnym miejscu na Ziemii. Wiesz, że wszystko może się zmieniać, czas leci, lata płyną, ale ty masz to jedno miejsce, gdzie wszystko jest takie samo, gdzie raz w roku są twoje ukochane twarze, ludzie, za którymi pójdziesz w ogień, atmosfera, która wypełnia oczy łzami. Lubię takie dni i bardzo im zazdroszczę, że oni właśnie je mają. Bo Zako to jest jednak Zako. Nic nie trzeba dodawać, nawet kurde potegować. Dawid jeszcze nie wie co go czeka i to jest takie cudowne uczucie, że brak słów. Nie wie, że to "po prostu mi nie idzie" już niedługo zamieni się w "idzie mi bardzo dobrze, zniszczyłem właśnie nagrodę za pierwsze miejsce w drużynówce, YOLO, ZIOMKI". Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po pierwsze, to jestem również zakochana w tej piosence Eda ( w której nie jestem, hah ) Uwielbiam ją i sądzę, że na prawdę pasuje jak ulał do tego pomysłu i czytając rozdział dosłownie miałam ją w głowie, gdyż tak bardzo pasowała do tych wszystkich powrotów. Naprawdę poczułam magię powrotu. W takim czasie jak ten świadomość, że jest miejsce gdzie można wrócić z najgorszych podróży do jakiegoś swoistego azylu i prawdziwych przyjaciół przy których i dla których można wszystko. Zauroczyłam się fragmentem z młodym Dawidem i chyba każdą postacią z osobna też. Każda z nich jest inna, każda ma swoją historię i swój bagaż doświadczeń, a cała paczka uzupełnia się mimo wszystko idealnie. Ale rozdział wygrał bezapelacyjnie Mateuszek! <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Łał, poszalałaś z długością, dlatego też musisz mi dać trochę czasu na przeczytanie. Ale już Ci powiem, że z piosenka trafiłaś w moje gusta, bo od kilku dni słucham i nie mogę przestać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że trwało to tak długo, ale ostatnio jestem w średniej kondycji fizycznej i codziennie po przyjściu z pracy miałam ochotę zakopać się pod kołdrą, dlatego nie przeczytałam wcześniej. Jestem teraz, mam wolne (juhuu!), więc z ochotą przybywam.
      Nie wiem, czy będzie tak cały czas, ale mam wrażenie, że to będzie bardzo ciepłe opowiadanie. W ogóle przyjaźń kojarzy mi się z ciepłem i szczęściem, stąd pewnie do wrażenie. Tak samo jak góralskie klimaty - drewniane chaty, płomień w kominku, grzane wino. Uwielbiam to (chociaż w tym momencie najbardziej pragnę wiosny). W każdym razie, podoba mi się pomysł stworzenia paczki przyjaciół, która nie jest idealna. No bo w życiu nie ma tak, że przyjaźnimy się z ludźmi i nie ma nigdy między nami niesnasek, problemów. Tak jest tylko w filmach. W prawdziwym życiu chodzi chyba o to, żeby sobie z tymi problemami radzić i wybaczać, bo po to jest przyjaźń.

      Usuń
  5. Miałam być pierwsza, miałam być od razu, przepraszam najmocniej. Yummy długość jest fantastyczna, czytałam to z wielką radością. Uwielbiam, kocham najmocniej i chce, żeby moja paczka przyjaciół przetrwała tak długo, jak ta opisana powyżej. Każdy ma swój problem, z którym się daje sobie radę trochę lepiej, trochę gorzej, ale wierzę że każdy z nich może liczyć na wzajemną pomoc. Czekam na więcej, zapraszam do Antoine i Mariusza. Ściskam ;*

    OdpowiedzUsuń
  6. Aaaa! Kocham! Kocham Mateuszka <3 Całą bandę kocham!
    Miałam mieć merytoryczny komentarz, ale to nie będzie merytoryczny komentarz.
    Bardzo podoba mi się klimat w jakim prowadzisz narrację (drobne literówki pomijam), a bohaterowie i ich relacje są tacy... naturalni. Serio. Jestem ciekawa co wyniknie z tego reunion po latach. Coś melancholijnego jest w takim zbieraniu do kupy powoli rozpadającej się wieloletniej przyjaźni.
    Czekam na więcej, jest idealnie! <3
    Buziak! :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Z nowej płyty Eda znam na razie tylko dwie piosenki, więc pora nadrobić zaległości, za to James Arthur i całe "Back from the Edge" zapętlam jakoś od października. A co do opowiadania - pewnie, że się podobało! I już nie mogę się doczekać, co wymyśliłaś dla tej piątki bądź co bądź różniących się od siebie ludzi. Kurczę, kiedy jest się dzieckiem wierzy się w to, że już zawsze będzie się mieć obok siebie swoich najlepszych przyjaciół, ale niestety, życie wszystko weryfikuje. Każdy przecież ma inne plany, cele, marzenia, każdy znajduje swoją własną ścieżkę, którą chce (lub musi) podążać. Grunt to nie zapominać o osobach, które były z nami "od zawsze" i dbać o dobre relacje, bo właśnie takie "stare przyjaźnie" są najcenniejsze.
    A abstrahując od historii, jestem strasznie dumna z Dejviego, bo pięknie skakał w sobotniej drużynówce. Szkoda, że często jest niedoceniany i uważany za najsłabsze ogniwo drużyny.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czy ona sobie jaja robi i będzie pisać z każdej perspektywy? tak sobie pomyślałam. Ale podoba mi się - nawet bardzo 😏

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie z różnych perspektyw, ale nie zawsze z wszystkich pięciu i nie zawsze na tę samą sytuację :)

      Usuń
  9. Melduję się!
    Przyznaję, rozdział przeczytałam zdecydowanie wcześniej, ale ostatnio nie wychylam nosa z książek, fizyka mnie totalnie wyczerpała... Mam nadzieję, że się nie gniewasz za ten mały poślizg :)
    Rozdział jest genialny, naprawdę niesamowicie mi się podoba. W ogóle, podziwiam cię za taką objętość, bo to jednak trzeba mieć talent, żeby napisać coś tak długiego, a jednocześnie ciekawego i spójnego. A ty ten talent masz bezapelacyjnie. Zaczynam zazdrościć... :D
    Piosenka Eda, którą ostatnio wielbię bezgranicznie, pasowała tutaj idealnie, w sam raz w temat, jakby była stworzona akurat dla tego konkretnego rozdziału. Jestem strasznie ciekawa, jak to się między nimi potoczy dalej, bo każdy z naszych bohaterów jest zupełnie inny, każdy ma w sobie coś takiego przyciągającego i naturalnego na swój sposób. Cóż, jak jest się dzieckiem to ten świat wygląda inaczej, potem życie wszystkie plany weryfikuje czasem najwredniej jak się tylko da...
    Czekam niecierpliwie, ślę wenę!
    Buziaki :**
    PS. Windows 10 to w ogóle czarna magia i zło. Raz miałam z nim do czynienia i nigdy więcej nie chcę już mieć :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Hej :)
    Świetny rozdział. Naprawdę widać to że dobrze Ci się go pisało. Długość nie przeszkadza,wręcz przeciwnie ;)
    Bohaterowie tworzą super paczkę przyjaciół. Ech, trochę im zazdroszczę. Chciałabym do takiej należeć.
    Czekam na więcej :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  11. Witaj kochana, wieki temu mnie zapraszałaś, ale wreszcie jestem! Im dłuższe rozdziały tym lepsze :). Podoba mi się to opowiadanie i z pewnością będę je dalej czytać, pozdrawiam cieplutko! :3

    OdpowiedzUsuń